Ania. Molica książkowa. Słuchaczka muzyki. Była rusofilka, obecna turkofilka i oriento-świr. Czyta, słucha, obserwuje, notuje. O książkach pisze na bazgradelko.blogspot.com Współzałożycielka Projektu Czytelnisko, który ma za ambicję rozczytać poznaniaków :)
O tym, że islamem interesuję się spory czas, uważnym czytelnikom bloga nie muszę przypominać. Ibn Warraq to jedna z głośniejszych postaci w islamie, Pakistańczyk zasłynął bowiem z odważnej krytyki religii mahometańskiej. Zainspirował się przypadkiem Salmana Rushdiego, który to sprowokował dyskusję na temat islamu, a sam niemal przypłacił swoją powieść życiem. Wydarzenia związane z "Szatańskimi wersetami" skłoniły Warraqa do napisania "Dlaczego nie jestem muzułmaninem". Co ciekawe, autor pochodzi z rodziny muzułmańskiej, niektórzy z jej członków są nawet ortodoksami. Pisarz ukrywa się pod pseudonimem, jest bowiem również założycielem Instytutu Sekularyzacji Społeczeństwa Islamskiego.
Chciałabym podkreślić, że niniejsza opinia na temat książki nie jest moją oceną islamu jako systemu wiary. Trudno jest mi odnosić się i komentować niewątpliwą erudycję autora. Chciałabym jednak odwołać się do własnych doświadczeń z islamem, jak również wskazać interesujące fragmenty książki.
Więcej na: http://bazgradelko.blogspot.com/2013/07/dlaczego-nie-jestem-muzumaninem-ibn.html
O tak! Kocham sagi! Kocham historie rodzin wielopokoleniowych, z wszystkimi smutkami, troskami, radościami, które temu towarzyszą. "Wrześniowe dziewczynki" kusiły mnie od dawna - linia stylistyczna okładki (piękna!), którą przyjęło wydawnictwo (w nawiązaniu do oryginałów angielskich) tak bardzo kusiła swoim dyskretnym, urokiem w klimacie retro, że miałam ogromną ochotę na spróbowanie pisarstwa Maureen Lee. Upolować jej powieść w bibliotece, to nie lada wyzwanie. Przychodzą jednak takie dni, kiedy książka sama znajdzie Ciebie.
Maureen Lee jest autorką niemal dwudziestu sag, zatem trafiłam chyba na jedną ze swoich ulubionych pisarek. Urodziła się i wychowywała w okolicach Liverpoolu, jako dziecko przeżyła bombardowanie tej części Anglii. Pisała od zawsze - rozpoczynała od krótkich historii, które później stały się kanwą dla pisanych z rozmachem powieści. Głównym tłem dla niemal wszystkich jej utworów jest II wojna światowa i wpisane w nią dzieje poszczególnych rodzin na przestrzeni lat. Podobnie jest w przypadku "Wrześniowych dziewczynek" - poznajemy dwie rodziny w kluczowych dla nich momentach. Brenna i Colm Carffrey przybywają do Liverpoolu za namową brata Colma - miał przygotować dla nich mieszkanie, chcieli rozpocząć nowe, odmienne od irlandzkiej biedy życie. Niestety - Paddy nie zjawia się w umówionym miejscu, rodzina musi więc poszukać mieszkania na własną rękę. Cały kłopot w tym, że Brenna jest w dziewiątym miesiącu ciąży, a ich dwaj synowie są na tyle mali, że z trudem znoszą podróż. Brenna przysiada w pewnym momencie poczuła skurcze i przysiadła na schodach przypadkowego domu. Ta chwila okazała się być znamienna dla dwóch rodzin. Brenna zostaje przygarnięta przez gosposię pracującą w domu, u którego progu się znalazła. Tego samego wieczoru pod tym samym dachem rodzą się dwie dziewczynki - Cara i Sybil. I tak oto losy rodziny Carrefrey i Allardyce połączyły się ze sobą - jak się później okazało - nierozerwalnie.
Niejednokrotnie zwracam uwagę, że trudno jest w literaturze napisać o czymś nowym - wszystkie elementy już wcześniej gdzieś występowały. Sztuką jest jednak połączyć je w taki sposób, aby primo - tworzyły zgrabną całość, secondo - zaciekawiły czytelnika. Maureen Lee wplątała swoich bohaterów w niemałe kłopoty - mamy wojnę, pijaństwo, hazard, zdrady, romanse, kalectwo. Nagromadzenie tylu nieszczęść może sugerować banał i naiwność fabuły. Nie jest to powieść wybitna, jednak M. Lee pisze w tak zgrabny, chwytający za serce sposób, że nie sposób oderwać się od jej powieści. W niedzielne południe usiadłam w fotelu, aby "chwilkę poczytać" i ocknęłam się kilka godzin później, zamykając przeczytaną książkę. Wiem doskonale, że nie jest to arcydzieło literackie, a raczej czytadło dla pań. Nie można jednak odmówić M. Lee świetnego pióra, interesujących postaci i zwrotów akcji.
Lubię sagi, lubię wchodzić w jakąś literacką rodzinę, poznawać ją, zżywać się z siostrami, braćmi etc. Maureen Lee pisze ciepło, przedstawia historię z punktu widzenia kobiety - dlatego tyle tu emocji czy wzruszeń. Bohaterowie są niemal żywi - tytułowe wrześniowe dziewczynki stworzone na zasadzie kontrastu, ich matki - Brenna i Eleanor, początkowo nieznoszące swojego towarzystwa, później stają się przyjaciółkami. Mężczyźni, którzy nie są idealni, gubią się, popełniają błędy. Okładka zapowiada cukierkową opowieść - nic bardziej mylnego. Nieszczęście ścieli się tu gęsto, ale wszystko nosi znamiona realizmu. Wszystko zapakowane w realia II wojny światowej w takich miejscach jak Liverpool czy Malta. Jaki jest finał - straciłam głowę dla tej powieści. Czyta się ją z podobnym zapałem z jakim zdarzało mi się słuchać starych opowieści o swojej rodzinie. Moją ukochaną postacią jest Nancy - ciepła kobieta, zaradna, niepozwalająca sobie na chwile słabości, ratująca każdego, kto wpadł w opresję. Doskonały portret!
Od bardzo dawna nie zostałam tak totalnie pochłonięta przez lekturę, że musiałam doczytać, zanim poszłam spać. Niemal nigdy nie zdarzyło mi się zapłakać nad książką - ostatnie strony "Wrześniowych dziewczynek" przeryczałam. No babsko ze mnie. Straszliwie fajna książka, doskonała zarówno na urlop, jak i jesienne popołudnie. Na pewno sięgnę po kolejne powieści Maureen Lee - pokochałam jej styl pisania, sposób tworzenia postaci i pomysły na fabułę. Jeśli szukacie powieści w której się zatracicie - "Wrześniowe dziewczynki" są idealne dla Was!
Recenzja ukazała się uprzednio na moim blogu: http://bazgradelko.blogspot.com